Na stronie Polskiego Stowarzyszenia Paralotniowego w tym roku prowadziłem zbieranie doniesień o sytuacjach niebezpiecznych. Doniesienia zostały opracowane i podsumowanie zostało umieszczone tamże. Myślę, że redakcja PLAR jakoś zniosła tą kryptoreklamę. Niestety przedrukowanie tamtego tekstu w gazecie pewnie nie wejdzie w grę i dlatego jedynie oprę się na wnioskach. Bo też całe to zbieranie doniesień jest robione nie po to, aby epatować zagrożeniami związanymi z lataniem na paralotniach, ale żeby wyciągać wnioski. One są najważniejsze. A jakie wnioski można wyciągnąć z tych doniesień?
Wniosek pierwszy: Brak wiedzy i pokory. W polskich warunkach na miano pilota trzeba pracować kilka lat. Powiedzmy trzy lata, jeśli lata się około 50 godzin rocznie. Do tego czasu nie jesteśmy pilotami, a uczniami. Tragiczne jest to, że ci uczniowie w większości nie mają nauczycieli. Paralotniarze mają anarchistyczną naturę i nie uznają autorytetów. Jedynie swoich instruktorów przez pewien czas darzą wręcz bezgranicznym i zaufaniem. Instruktorzy nie potrafią w większości wypadków zagospodarować tego zaufania a uczniowie nie są w stanie dostosować się do długofalowego rytmu szkolenia. Okazja do latania zdarza się w każdy weekend i jest to nieodparta pokusa dla początkujących pilotów. Gdyby jeszcze jechali latać na wyciągarkę gdzie jest fachowa obsługa byłoby dużo bezpieczniej dla nich. Kierownik startu w przypadku niebezpiecznych warunków nie dopuści do startu pilota o znikomych umiejętnościach. Po starcie także trudno zrobić jakieś większe głupstwo, a właściwie pozostaje jedynie polecieć na przelot co jest celem szkolenia. Niestety w narodzie pokutuje przekonanie, że najlepszy dla początkujących jest żagiel. No bo wystarczy tylko umieć wystartować, a potem to już się lata, nawet nic nie umiejąc. Właśnie to „nic nie umiejąc” jest najlepiej widoczne na wszelkich górkach wykorzystywanych do żagla. Począwszy od rozłożenia skrzydła gdzie taki uczeń samouk rozkłada się na starcie i podpina przez pół godziny do skrzydła blokując innym możliwość wystartowania, poprzez usiłowanie startu (ogromna ilość pilotów wykazuje zupełny brak umiejętności opanowania skrzydła na ziemi) co powoduje dalsze blokowanie startu aż do krótkiego lotu jeśli w ogóle uda się wystartować. Jest to wariant optymistyczny, bo w wariancie pesymistycznym taki uczeń jednak utrzymuje się w powietrzu losując pomiędzy zderzeniem, drzewowaniem i przewianiem. Niestety nie widuję w takich miejscach instruktorów dających cenne wskazówki swym uczniom. Z drugiej strony żagiel to chyba ostatnie miejsce gdzie instruktor byłby w stanie opanować sytuację. Mała wysokość, turbulencje, tłok w powietrzu – tego się nie da opanować. Należy przede wszystkim zapytać co da takiemu początkującemu pilotowi latanie godzinami na żaglu. Ano nic. Będzie wisiał jak żyrandol wyciskając soki ze sterówek, aby sobie z dokładnością co do jednej do sekundy zapisać ten sukces w książce lotów. Piloci, którzy nie mają już problemów z pilotowaniem skrzydła, na żaglu mogą doskonalić technikę pilotażu, ale do tego trzeba pilotować troszkę świadomie. Wniosek pierwszy doprowadził do następującej konkluzji: jeśli nie chcemy lub nie możemy uczyć się przez pierwsze trzy lata pod okiem naszego instruktora, to unikajmy żagla jak ognia i latajmy za wyciągarką. Żagiel jest potrzebny dla naszego rozwoju, ale nie powinien być pierwszym etapem naszej nauki. Nie możemy się także na nim zatrzymać, a wielu mistrzów jednej górki jest najlepszym przykładem tego co czeka tych, którzy zeszli ze ścieżki rozwoju.
Wniosek drugi: Jeśli mamy się holować, to delikatnie. Spora ilość przeciągnięć przy starcie kazała przyjrzeć się problemowi. Leży on pomiędzy kierownikiem startu, pilotem i wyciągarkowym. Wyciągarkowy powinien ciągnąć z siłą zbliżoną do ciężaru pilota , kierownik startu powinien dopuścić pilota do startu w warunkach odpowiadających jego umiejętnościom oraz poinformować o warunkach startu wyciągarkowego, a pilot powinien wiedzieć czy jego skrzydło nie holuje się przypadkiem na kątach natarcia grożących przeciągnięciem. W takim przypadku powinien wyposażyć swoje skrzydło w urządzenie zmniejszające kąt natarcia w czasie holu. Pisanie o tym, że pilot powinien umieć postawić skrzydło jest bezcelowe, bo po kilku nieudanych próbach z reguły proponuje się takiemu pilotowi pójście na kurs w celu zaoszczędzenia nerwów i czasu pozostałych pilotów. I nawet wymachiwanie świadectwem kwalifikacji mu nie pomoże. Jedyne niebezpieczeństwo jest takie, że obrażony na wyciągarki zdobywca przestworzy pojedzie do Szczyrku bo tam nikt go nie będzie pouczał.
Wniosek trzeci: konstruktorzy robią bezpieczne skrzydła a problemem jest brak umiejętności u pilotów. Problem klap jest marginalny i dotyczy w większości przypadków latania w warunkach, w których piloci nie powinni startować. Pozostaje problem przeciągania skrzydeł i powiększa on się wraz ze zwiększaniem wydłużenia skrzydeł, dlatego trudno tu pouczać tych, którzy większość błędów mają już za sobą. Natomiast ci, którzy nie dorośli do trudniejszych skrzydeł powinni pozostać na swoich bezpiecznych i dobrze znanych do czasu, aż zdobędą wystarczająco dużo doświadczenia aby wykorzystać walory trudniejszego skrzydła bez niepotrzebnego ryzyka.